Maraton Galiński MTB Opoczno 2014

Sezon startowy w MTB powoli zbliża się do końca. Powiada się, że najlepszy trening to zawody, ale gdy jesień powoli wkrada się w kalendarz, nie zawsze ma się ochotę na konkretny weekend spędzony na zawodach. I tak było ze mną 31 sierpnia 2014, gdy dołączałem do wąskiego grona startujących z naszej ekipy Trezado Biketires, czyli do Michała Świderskiego, naszego główno-dowodzącego dużyną, Romka Abramczyka i Cypriana Świderskiego, najmłodszego w tej wesołej gromadce. Wyjątkowo stres przedstartowy tego dnia nie dawał o sobie znać, w ciągu tygodnia poprzedzającego start padało i to sporo, także kąpiel błotna była pewnikiem.

Natomiast najważnieszym wydarzeniem tego startu dla mnie było „dotarcie” się z nową Orbeą Alma H30 🙂 Jak się okazało, błotne spa nie wyszło na dobre klockom hamulcowym, choć Alma jak mi się zdawało , jechała rewelacyjnie, ale po kolei. Pogoda dopisała mimo straszenia w prognozach burzami i deszczem. Niewiele by to zmieniło na trasie , która nie obfitowała w nagłe zjazdy ( były chyba ze dwa) czy ciężkie podjazdy ( był jeden,tak mokry, że nie było możliwości podjechać) . Dzięki promieniom słońca nawet start opóźniony o 30 minut nie wprawiał nikogo w zły humor. Na starcie dystansu Mega,który wybrałem , z niecałymi 43 km stanęło 76 panów i 6 pań plus dystans Giga. Niemal równe pół godziny ( przy okazji ciekawe, że opóźnienie było tak skrzętnie pilnowane) po planowej godzinie startu, peleton rozpoczął „rozbiegowe” 3 km rundy honorowej.Honoru w tej jeździe było tyle, ile starczyło sił … Samochód prowadzący rozciągnął peleton, ale dziś przyjąłem taktykę zerowego oglądania się za siebie i chyba po raz pierwszy podjąłem decyzję by przynajmniej pierwsze pół godziny jechać w stawce. Ostatni kilometr przed wjazdem w las wyszedłem na czoło peletonu, dziwnie czując, że mogę jechać szybciej (czyżby jednak rowery same jeździły ?) Jak się za chwilę miało okazać, założenie by trzymać się czołówki było słuszne, gdyż po zjeździe z asflatu w las, przywitała nas od razu droga pamiętająca opady z tygodnia i błoto dające do zrozumienia, że oprócz przeciwników, liczyć będzie się również hart ducha i zamiłowanie do kąpieli błotnych. Cały czas powtarzałem sobie, że założeniem było trzymać kontakt z prowadzącymi i, jak na razie, to się udawało. Powoli upływający czas przestał interesować chyba kogokolwiek z startujących , trasa wymagała w miarę stałego skupienia i podejmowania decyzij, którędy i jak omijać fragmenty błota czy stojącej wody bo na tych fragmentach można było stracić lub zyskać . Chwile wytchnienia na szutrowych, polnych drogach nie trwały długo. I tak na odcinkach, gdzie nie dało się płynnie jechać szliśmy gęsiego , by po chwili na prostych odcinkac, w jakiś dziwny sposób pozwalałem rywalom odjeżdżać. Sytuacja wyglądała tak do ok. 50-ej minuty, gdy poczułem, że chyba czas ciut zluzować i oddalić się znacznie prowadzącej grupie. W tym momencie dojechało do mnie czterech zawodników, których postanowiłem się trzymać konsekwentnie ile się da. Sił starczyło do rozjazdu Mega/Giga gdy okazało się, że „mój” pociąg skręca na Giga. Chyba nie ma nic bardziej smutnego na zawodach, jak jechać samemu. Na szczęście trasa wjeżdżała w kolejną połać lasu, gdzie mignął mi jakiś rower przemykający między drzewami. Alma zaprzęgnięta do mocniejszej pracy! Widok uciekającego kolarza dal impuls by po uregulowanej niedawno jeździe w grupie,wydusić z siebie trochę więcej obrotów na złapanie kontaktu z przeciwnikami. Tak zaczął się drugi moment w tym maratonie gdzie po prawie półtorej godzinie jazdy trzeba było przycisnąć . Teraz już ani błoto, ani kałuże nie robiły żadnego wrażenia. W głowie pojawiła się myśl, że chyba jadę w pierwszej dziesiątce , a w takim razie trzeba spróbować jeszcze kogoś wyprzedzić. Szybka kontrola zapasu w bidonie, ostatni żel szybko połknięty i powtarzając mantrę „jeszcze tylko ciut szybciej” rozpocząłem ostatnie dwadzieścia pare minut wyścigu. Na ostatnich metrach lasu „złapałem” dwóch zawodników, którzy tak jak ja jechali sami. Wyprzedzając ich , zabrałem ich ze sobą by po chwili dać prowadzenie jednemu z nich. Powoli zaczynały się pierwsze oznaki zmęczenia.Jeszcze pare przepraw przez polne błota oraz kałuże i zostało nas dwóch. Droga powoli zaczynała wznosić się w stronę miasta, gdzie była usytuowana meta. Szutrowe drogi były tutaj już suchsze i przed sobą zobaczyłem jeszcze czterech zawodników, ale szarpanie się po polach odebrało mi siły by utrzymać tempo grupy przede mną i z naszej dwójki zostałem z tyłu. Dałem jeszcze radę złapać się na koło ostatniemu zawodnikowi szybko kalkulująć siły na szybki finisz. Droga przeszła na koniec w asflat. Tu już nie trzeba było pilnować toru jazdy, więc czas spróbować przyspieszyć. Nieprzyjemne ukłucie w udach dało do zrozumienia, że zapaliła się lampka rezerwy z adnotacją : ostrożnie z nagłymi zrywami. I w tym momencie przeciwnicy zaczęli sprint do mety. Duch walki nie chciał pozwolić zostawać w tyle, ale nogi jakoś ociężale przyjmowały rozkazy . 4 uciekinierów gnało do mety zostawiając mnie w tyle. Zerwałem się na ostatnie 300 metrów, ale wiedziałem, że kolejność ustalona zrywem sprzed chwili pozostanie niezmienna aż do linii mety. Tym razem nie było spektakularnego finiszu, za to „rozlazłość „ przedstartowa zamieniła się w zdziwioną radość z pierwszego miejsca w kategorii M3, i 7 miejsca open!

Mimo błota, które pozostanie chyba w pamięci wszytkich, ja wyjątkowo to błoto polubiłem : miło czasem wskoczyć na pudełko z cyferkami… a nowy rumak tym bardziej cieszy widokiem i nakręca radość kolejnych startów!

Łukasz Kossakowski